niedziela, 26 lutego 2012

Wskazówki dla czytelników

1.Po kliknięciu na zdjęcie pojawia się ono w większej rozdzielczości.
2. Możliwe jest już  dodawanie komentarzy przez niezalogowanych czytelników. Wystarczy przy dodawaniu komentarza w polu "wybierz profil" wybrać opcję "anonimowy".
Pozdrawiam.

Wywiad z panem Janem Dominikiem Wilkowskim

Jan Dominik Wilkowski – działacz makowskiej „Solidarności”, zastępca przewodniczącego komisji zakładowej, jeden z pierwszych delegatów Regionu Mazowsza, od 1968 pracował w makowskim ZREMB-ie. Do miasta przeprowadził się wraz z rodziną w 1974 ,po czym zatrudnił się w UNITRA-UNITECH, gdzie pracował do końca.

- Jak powstawała „Solidarność” w WAREL-u i ilu liczyła członków w 1980 roku?
-W 1980 roku UNITRA-UNITECH liczył około 300 członków na 500 pracowników. Wydarzenia stoczniowe w Gdańsku skłoniły ludzi do zawiązania grupy inicjatywnej.  Grupa ta doprowadziła do powstania komisji „Solidarność”, którą zarejestrowano pod numerem 722 w Regionie Mazowsze. Ludzie masowo zapisywali się do „Solidarności”. Zaczęto przygotowywać się do wyborów  zarządu komisji zakładowej. Zgłosił się do nas pan Krzysztof Lorenc, który powołał komisję w spółdzielni mieszkaniowej „Jubilatka”, z propozycją stworzenia międzyzakładowej komisji, dzięki której miałaby się rozwijać „Solidarność”. Członków przybywało w szybkim tempie, a związek rósł w silę i potęgę.  W zakładzie odbyły się wybory, na których wybrano przewodniczącego i zarząd komisji. Przewodniczącym został Krzysztof Kluczek. W  zarządzie było 7 osób, które podjęły działania typowo związkowe, dotyczące ludzi pracy. Chodziło o podwyżki dla pracowników. Wszystko powstawało w wielkim trudzie.
-W jakich okolicznościach i kiedy został Pan członkiem Oddziału NSZZ „Solidarność w Makowie Mazowieckim?
-Członkiem Oddziału NSZZ „Solidarność” zostałem od  razu,  podczas tworzenia się inicjatywnej grupy. To było we wrześniu w 1980 roku.
-Jaki był Pana udział w przygotowaniu i przeprowadzeniu uroczystości poświęcenia sztandaru „Solidarności”, jak przebiegała ta uroczystość?

-Podczas uroczystości poświęcenia sztandaru „Solidarności” zajmowałem się służbą porządkową. Chcieliśmy uniknąć prowokacji, które miały miejsce w Polsce. Robiłem również ołtarz, ponieważ ceremonia miała miejsce na stadionie. Odczytałem tekst ślubowania dla związkowców. Myśli i idee, żeby ufundować sztandar ukształtowały się podczas spotkań zarządów międzyzakładowego  komitetu, na czele którego stanął pan Romuald Frydrych. Gdy przedstawiono projekt sztandaru od razu powstała inicjatywa uroczystości poświęcenia. Długo debatowano na temat,  jak ma to wyglądać. Sztandar był haftowany w Makowie przez panią Obidzińską i został poświęcony 3 października 1981 roku na stadionie przez Biskupa Płockiego. Każda komisja ( było ich 24) otrzymała ze swoim numerem srebrny gwóźdź, który wbito w drzewiec sztandaru. W poczcie sztandarowym byli: chorąży Wojciech Kwiatkowski z WAREL-u, Tadeusz Lipiński z POM-u i Tadeusz Widomski ze ZREMB-u. Na uroczystości wystąpił chór ze Studium Wychowania Przedszkolnego w Makowie Mazowieckim pod kierownictwem pana Ryszarda Tyczyńskiego.
-Kiedy dowiedział się Pan o wprowadzeniu stanu wojennego?
- O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się w sobotę 12 grudnia 1981 roku o godzinie 23, kiedy do moich drzwi zapukała milicja i SB. Zostałem wtedy aresztowany pod zarzutem niezgodnego działania z linią partii. Wtedy też zakazano prowadzenia działalności  związkowej.
- Był Pan inwigilowany. Na czym polegała w Pana przypadku inwigilacja?
- O godzinie 3 nad ranem zostałem wypuszczony z aresztu. Wiedziałem, że zwożą wszystkich na komendę. Okazało się, że z komendy ludzie byli wywożeni do Ostrołęki. Natychmiast skontaktowałem się z panem Romualdem Frydrychem i Ryszardem Świętochowskim. Udaliśmy się 5-6 osobową grupą do pana Kazimierza Kobylińskiego. Po krótkim spotkaniu poszliśmy na plebanię do księdza Śliwki, który -  podczas porannej mszy o godzinie 7 -  poinformował o  wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. W kościele słychać było jeden szloch. Potem wróciłem do domu, a moi koledzy próbowali wywieźć majątek związkowy. O godzinie 12 zostałem ponownie zabrany przez milicję i trzymano mnie na komendzie do późnych godzin nocnych. Wielokrotnie podtykano mi do podpisania papier, który mówił o tym, że nie będę prowadził działalności przeciw Polsce. Nigdy go nie podpisałem. Zastanawiałem się nad opuszczeniem kraju, tak jak moi koledzy, jednak gdy dowiedziałem się, że mogę otrzymać paszport tylko w jedną stronę, zrezygnowałem. Postanowiłem działać w podziemiu. Zająłem się zbieraniem pieniędzy dla rodzin, których ojcowie zostali internowani. W pierwszym etapie były to paczki dla dzieci. Walczyłem o prawdę i przywrócenie „ Solidarności.”  W domu miałem około 20 rewizji. Każdego kto się ze mną spotkał,  czekała rewizja. Po nawiązaniu kontaktu z podziemiem warszawskim rozpoczęła się działalność ulotkowa i plakatowa. W Makowie były miejsca, do których docierała prasa podziemna roznoszona przez pracowników zakładu pracy.
- Czym zajmował się Pan w nowej rzeczywistości, czyli od 1989 roku?
- Gdy powstał okrągły stół to 1 maja 1989 roku razem z kolegami rozpoczęliśmy reaktywowanie związku „Solidarność”. Uświadomiłem sobie, że to nie tylko związkowa działalność, lecz i walka z totalitarnym systemem. Udało nam się reaktywować „Solidarność.” Nasze istnienie rozpoczęliśmy mszą świętą, następnie przeszliśmy pod pomnik na ulicę Moniuszki. Policja robiła zdjęcia, wszystko było obstawione i działo się pod dużą presją.
- Dlaczego obecnie jest tak mało członków „Solidarności”?
- Myślę, że składa się na to  kilka czynników. Zaczęto likwidować zakłady pracy, stan wojenny wzbudził w ludziach strach, który pozostał w nich, były protesty, a niektórzy ludzie nie do końca wierzyli w wiarygodność „Solidarności”.

Dziękujemy Panu za udzielenie wywiadu. Dla naszego pokolenia to są zupełnie nowe fakty z historii naszego miasta. Życzymy wiele zdrowia i realizacji swoich pasji na emeryturze.

Rozmawiały i napisały: Edyta Hubska i Monika Chodyna. 


Z makowskim sztandarem "Solidarności" posłowie: Aleksander Małachowski i Józef Gutowski,
senatorowie Henryk Zbigniew Wilk i Jan Chodkowski.

Wywiad przeprowadzono 17.02.2012 w mieszkaniu państwa Wilkowskich.

piątek, 24 lutego 2012

Misja Duńskiego Czerwonego Krzyża

            Ogromną rolę w zakresie udzielania pomocy zdrowotnej dla mieszkańców miasta i powiatu odegrał Duński Czerwony Krzyż.  Misja „Ratujcie Dzieci” przybyła do Makowa 1.maja 1946 roku i przez dwa lata prowadziła szeroką działalność charytatywną. Na ulicy Mickiewicza wyremontowano poniemieckie pomieszczenia i w nich urządzono szpital z 50 łóżkami. Zatrudniono dwóch lekarzy i dziesięć pielęgniarek. Potem szpital przekazano władzom polskim.
Duńczycy udzielali pomocy medycznej, zaopatrywali mieszkańców  w żywność i lekarstwa oraz inne środki potrzebne do życia.
Społeczeństwo makowskie podziękowało Misji Duńskiego Czerwonego Krzyża za szlachetną pomoc i działalność, wmurowując w ścianę budynku szpitala tablicę upamiętniającą ich pobyt. Tablica znajduje się na budynku ówczesnego szpitala na ulicy Mickiewicza. Skwer przy ulicy Moniuszki nazwano  „Skwerem Duńskim”.
 W dniu 22 grudnia 1983 roku uroczyście oddano nowy budynek Szpitala Rejonowego przy ulicy Witosa do dyspozycji Dyrektora ZOZ – u.
 27. października 1988 roku w szpitalu złożyła wizytę Delegacja   Duńskiego Czerwonego Krzyża i  wówczas odsłonięto tablicę z nazwą ulicy Duńskiego Czerwonego Krzyża.
W dniu 16. grudnia 1990 roku szpital  przyjął imię Duńskiego Czerwonego Krzyża.
Makowianie podziękowali Misji za udzieloną pomoc wmurowaniem pamiątkowej tablicy, nazwą ulicy i nazwą skwerku, i nadaniem imienia szpitalowi.  

Wykład z socjologii - 17.02.2012

TEMAT: Techniki przeprowadzania wywiadów.
PROWADZĄCY: mgr Sławomir Olzacki - socjolog. dziennikarz, fotograf


Wykładowca z koordynatorką projektu.







        Pierwsze wywiady mamy już za sobą. Po wykładzie rozmawiałyśmy o sytuacjach, z jakimi się spotkałyśmy. Teraz wiemy, jakie stosować techniki, kiedy odstąpić od przeprowadzania wywiadu. Spotkanie było bardzo owocne, pytań wiele, na które otrzymałyśmy wyczerpujące odpowiedzi. 

czwartek, 23 lutego 2012

Wspomnienia makowianek

           Jak ma tę porę roku ( 20 luty 2012 rok ) pogoda jest piękna. Na dworze odwilż, świeci słońce na przemian z padającym śniegiem z deszczem. Realizujemy nasz projekt „Odkryjmy Dwudziestkę” i dlatego dziś rozmawiamy z makowiankami: panią Urszulą lat 86 i panią Marią lat 87 ( na życzenie rozmówczyń imiona zostały zmienione ). Gości nas u siebie w mieszkaniu pani Urszula; uśmiechnięta, radosna, pełna życia i życzliwości. Odwiedziła ją koleżanka Maria, trochę speszona i zażenowana zaistniałą sytuacją. Razem jest nas pięć: panie Urszula i Maria, i my Teresa Budziszewska, Krystyna Dąbrowska i ja Wanda – autorka bloga. Na ławie stoi kawa i herbata, gospodyni częstuje ciasteczkami. W pokoju przytulnie, atmosfera miła i przyjazna. Pamięcią wracamy do lat szkolnych, panie ustalają, gdzie stały szkoły, do których uczęszczały.

-         Najpierw szkoła na Pułtuskiej, drewniana. Do niej wchodziło się po schodkach.

Potem druga, jak się jedzie na Różan, przy stawie. Chodziłyśmy potem do szkoły na Bielanach. Zdałam do piątej klasy, jak wybuchła wojna. Pamiętasz? – zwróciła się do koleżanki.

-         Nie chodziłam z Tobą do jednej klasy. Ja tam nie wszystko pamiętam.

Wówczas ja włączyłam się do rozmowy. – Widziałam pamięciowy plan Makowa Mazowieckiego zamieszczony w „Księdze pamięci gminy żydowskiej” wydany w Izraelu w 1969 roku. Opublikował go pan Wojciech Henrykowski w Nr 2 „Expressu Makowskiego”  w 1992 roku. Według planu na ulicy Ciechanowskiej jest szkoła ludowa, tu gdzie dziś jest straż pożarna – szkoła dla dziewcząt, szkoła powszechna to obecna „jedynka”.

-         Przed wojną Ciechanowska to dzisiejsza  Mickiewicza, była na niej rzeczywiście szkoła, ale ja do niej nie chodziłam. Z Piasków miałam bliżej na Pułtuską – wyjaśniła pani Urszula.

-         Wtedy o wszystkim decydowali rodzice, gdzie kazali chodzić, tam się chodziło –powiedziała pani Maria.

Krystyna zapytała: - Czy utrzymywałyście panie kontakty z rówieśniczkami Żydówkami?

-         Na Piaskach stał młyn. Jeśli dobrze pamiętam, właścicielem był Żyd o nazwisku Orłowski. U niego w młynie pracował mój brat. W tych latach co ja , była ich córka Esterka .Wielkich przyjaźni nie było, ale chodziłam do niej w szabat zapalić świece. Wiecie panie, oni w to swoje święto nic nie robili.( Dalej mówiła Maria).

-         Żydzi byli moimi sąsiadami. Jedni mieli młyn, drudzy garbarnię. Byli bogaci i Polacy u nich pracowali. Po sąsiedzku żyliśmy w zgodzie. U nich szabat zaczynał się w piątek o 17-tej i kończył się w sobotę o 17-tej. W chłodne dni i zimą trzeba było palić w piecach, a im nie wolno było nic robić. Wtedy zaczepiali nas i prosili,

żeby napalić, a my robiliśmy chętnie, bo za to płacili. 

Pani Urszula już wspominała wojnę. Co Panie z niej pamiętacie? – zapytała Teresa.

-         O wojnie dowiedziałam się w piątek 1 września 1939 roku. Był to dzień targowy i było ciepło. Dzwony biły, wyła syrena alarmowa, ludzie w popłochu uciekali do domów. Miałam wtedy 13 lat i pamiętam, że następnego dnia w sobotę furmanką pojechaliśmy do rodziny za Pułtusk, do wsi Lutobork. Tam posiedzieliśmy dwa dni. Nic się nie działo i powróciliśmy do Makowa. Po drodze widzieliśmy niemieckie samochody, ale nikt nas nie zaczepiał, wróciliśmy do siebie. Opowiem historię mojego brata Romana. Szedł on ulicą, Niemcy go  zatrzymali i zabrali pod góry, te niedaleko szkoły jedynki. Było ich dwóch, Roman i Traczewski, dali im łopaty i kazali kopać dół. Brat był przekonany, że kopie dół dla siebie. Co miał robić? Kopał. Niemcy z aresztu przywieźli sześciu mężczyzn. Ja pamiętam tylko Kluczka-piekarza, brata księdza Zaremby i Bolka Stępkowiaka. Ustawili ich nad grobem [tu opowiadająca zrobiła przerwę, zapanowała cisza, ścisnęło mnie coś w środku, przestałam pisać], ustawili i strzelili. Ciała wpadły do dołu. Nie sprawdzali, czy żyją? Kazali zasypać dół. Stali z karabinami nad nimi, a oni nie wiedząc, co z nimi zrobią, pracowali. Puścili ich wolno. Długo brat nie mógł dojść do siebie. Rodziny po wojnie wykopały te ciała i pochowały na cmentarzu. Krzyż stojący pod górą przypomina o tej tragedii.

-         Niemcy ogłosili (mówiła pani Maria), żeby wszystkich chorych przyprowadzić, to będą leczyć. Ludzie im uwierzyli, a oni zapakowali starców i schorowanych na ciężarówki i wywieźli do Wąskiego Lasu pod Czerwonkę, tam rozstrzelali.

-         By żyć trzeba pracować (Teraz pani Urszula kontynuowała temat.) W wojnę sprzątałam sklep u Niemki, jej mąż był na froncie. Płaciła mi na miesiąc 20 marek .Była dla mnie dobra. Zbliżał się koniec wojny, wszyscy Niemcy uciekali, a ona była do końca. Co z wojny pamiętam? (Zadała sobie pytanie) To z kolei było na początku wojny. Którejś nocy przywieźli 21 chłopców i osadzili ich w więzieniu, w piwnicach, gdzie mieszkają Bronowicze. Młodzi zza krat pytali przechodniów, gdzie się znajdują i jak nazywa się miasto. W nocy ich wywieźli i zabili. Pamiętam dokładnie ,jak byliśmy na ucieczce w Przasnyszu. W wigilię Nowego Roku przed wejściem Rosjan, Niemcy znaleźli listę z nazwiskami ludzi, którzy należeli do jakiejś partii. Zabrali wszystkich mężczyzn, wśród nich był mój ojciec. Mój tata był już stary i wyglądał okropnie, trząsł się i był blady. Ja wtedy uklękłam przed Niemcem i błagałam go, by puścił tatę. Niemiec ulitował się i puścił. Nie wiem, nade mną czy nad ojcem, oboje byliśmy przerażeni. Kuzyn mój, by nie patrzeć, głowę okręcił marynarką. Jednemu udało się, uciekł, tylko go postrzelili. Pozostałych wywieźli do Iławy i tam zabili. Do Makowa przyjechaliśmy 18. stycznia <45 roku. Strasznie zrujnowany. Od  Przasnyskiej do obecnego  kina był olbrzymi dół po bombie. Trzeba było jechać małymi uliczkami.

-         Bomba zrobiła taki dół, że blok by się zmieścił. Zginął Janicki, Józka ojciec. My przyjechaliśmy spod Przasnysza, a tu w Makowie nie ma domów, same ruiny. Bieda. Zamieszkaliśmy w jakimś kantorku. – ze smutkiem wspomina P. Maria.

-         Tak – tak było,  przytakuje  P. Urszula, spałam w koszu, szczęście, że był dach nad głową. Jak człowiek chciał się myć, to z wiaderkiem chodził po wodę. Bieda, okropna bieda. Nie było , co jeść i wtedy ojciec załatwił kaszę, jedliśmy ją na okrągło.

Miłe Panie po wojnie miałyście po 19, 20 lat. Jak dalej potoczyło się Wasze życie? –zapytałam.
-         P. Urszula. W domu byłam najmłodsza. Mama urodziła mnie, gdy miała 43 lata, tata był od niej jeszcze starszy. Rodzeństwo usamodzielniło się i odeszło. Mama prawie nie widziała na oczy. W 1946 roku poszłam do pracy do szpitala, byłam salową na położnictwie. Pamiętam Duńczyków i doktora Abramskiego. Potem przez jakiś czas pracowałam w restauracji „Mazowsze”, następnie w ZREMB-ie, byłam konduktorką w PKS-ach i wróciłam do szpitala, już nowego. Wychowałam dwoje dzieci, jestem wdową od 37 lat.
-         P. Maria. Po wojnie 3 lata pracowałam w szpitalnej pralni. Ciężka była  to praca, prałyśmy ręcznie na tarach. Potem 25 lat w PSS-ach jako sklepowa. Wychowałam pięcioro dzieci, mam 15 wnuków i 11 prawnuków. Jestem wdową od 17 lat.

Co najbardziej utkwiło Paniom w pamięci i sprawiło radość?

-         P. Urszula. Wolność! Jak wróciłam z tej wojennej tułaczki do Makowa  i zamieszkałam na Piaskach, to było biedne życie, ale bezpieczne życie.
-         P. Maria. Bardzo się cieszyłam, gdy dostałam mieszkanie w bloku na ulicy 1 Maja .Byłam szczęśliwa, tak długo na nie czekałam.

Jak teraz jest na zasłużonej emeryturze?

-         P. Urszula .Co miesiąc pieniążki są, wnuczki są. Koleżanka odwiedza i czegóż mi więcej trzeba ?! Przydałoby się więcej zdrowia i pieniędzy.
-         P. Maria. Potwierdzam .Teraz dzieci mają swoje rodziny, można zająć się sobą, ale zdrowie już szwankuje i pieniędzy za wiele nie ma.

Z perspektywy przeżyć i upływu czasu jak postrzegacie Panie swoje miasto rodzinne?

-         Zgodnie Panie odpowiedziały. Maków - ładniejszy jak był. Jest piękny. Dzięki Bogu żyjemy ,mamy rodziny, jest nam dobrze.

MIŁE PANIE, dziękujemy za rozmowę. Życzymy Wam długich lat życia w zdrowiu,  w otoczeniu rodziny i życzliwych ludzi. Niech ten optymizm  i witalność na zawsze pozostanie z Wami.

            P.S. Smutno nam z jednego powodu. Czytelnicy nie poznają Pań z imienia i nazwiska.
Drogi Czytelniku, zadanie dla Ciebie. Proszę znaleźć szczęśliwe starsze panie i przesłać im serdeczny uśmiech. Na pewno do Ciebie powróci. 

wtorek, 21 lutego 2012

Mordechaj Ciechanower "Z daleka świeci gwiazda"

            
               Dzieciństwo i młodość w Makowie  ( fragmenty )

Maków Mazowiecki, miasto mojego urodzenia, leży 85 km na północ od Warszawy, nad rzeką Orzyc, która wpada do Narwi. Nasz sztetl leżał pomiędzy łąkami i polami, które były otoczone gęstymi lasami. Maków był jednym z najstarszych miast w tym regionie i leżał na szlaku przewozowym. Korzystne to było z ekonomicznego punktu widzenia. Żydzi sprowadzili się tu i osiedlili już w drugiej połowie XVI stulecia. Z biegiem lat, szczególnie w żydowskiej części miasta, rozwijało się kwitnące życie. Inne dzielnice nie były zamieszkane przez Żydów. Główny plac handlowy – rynek – znajdował się na południe od dzielnicy żydowskiej. Tu odbywały się  pełne życia spotkania rolników z okolicy i polskich lub żydowskich mieszkańców miasta. [...]
               Wspominam Maków rabinów, sprawiedliwych i mądrych, Maków drewnianych i murowanych domów i ciasnych podwórek. [...]
               Dla mnie jest to Maków melodii, modlitwy, uczenia się Talmudu, krzyków niemowląt z domu rabinów i uśmiechu matek. Oczami mojej duszy widzę tysiące matek i babek, które wychodzą w słoneczne dni ze swoimi dziećmi na spacer, gdy chmury zostawiły wolną lukę dla promieni słońca ... [...]
               MOJA RODZINA . Mój dziadek Izachar Ciechanower urodził się w roku 1869 w Ciechanowie, moja babcia Chana Udes (Hadassa) urodziła się w roku 1869 w sztetlu Maków.
[...] Chaim Leiser Segal – mój dziadek ze strony matki pochodził ze starej, zasłużonej rodziny, która od lat mieszkała w Makowie. Moja babka Chavzeh, z domu Jagoda, przybyła do Makowa z Pułtuska. [...]
               Moi dziadkowie mieszkali w Makowie na ulicy Kościuszki, na obszarze, gdzie mieszkali w większości nie-Żydzi. Po przeciwnej stronie ulicy stał bardzo stary kościół, który jest do dziś. [...]
               W tych czasach w Makowie były dość nikłe możliwości kształcenia. Było wprawdzie gimnazjum, ale liczba żydowskich uczniów, którzy mogli być do niego przyjęci była ograniczona. Żydzi ze swojej strony unikali posyłania swoich dzieci do tego gimnazjum, ponieważ nauka w nim była także w szabat. [...]
Mój ojciec Meir – Hirsch Ciechanower przybył do Makowa w roku 1919 i został przyjęty do rodziny Segalów, poślubiając Rauchze. [...]
W domu na ulicy Zielony Rynek (Szaloni-Rink) ( streszczam)  urodziłem się 27 lutego 1924 roku. Ta data jest na moim świadectwie urodzenia, choć w moim dowodzie osobistym widnieje data 27.02.1923. Ten błąd powstał stąd, że dodałem sobie rok, gdy przybyłem do Auschwitz.  [... ] W roku 1926 mój ojciec z własnych środków otworzył fabrykę lemoniady.
[...] W sztetlu funkcjonowały jeszcze dwie fabryki lemoniady, a bywały czasy, kiedy trudno było sprostać zapotrzebowaniu. [...] W roku 1932 przekazaliśmy fabrykę lemoniady mojemu wujkowi Leiblowi Friedmanowi, który pochodził ze sztetla w Nasielsku i którego poślubiła ciotka Chanzech, siostra matki. [...]
Mieszkaliśmy w dzielnicy żydowskiej na ulicy Zielony Rynek, na której znajdowały się także dom nauki i synagoga. Nasz dom stał na początku ulicy, 80 metrów od Orzyca. Pierwszy dom, bezpośrednio przy rzece należał do Scheinze Kaszanowlog, żony „Balgola”, furmana.
Następnie był pusty kawałek gruntu, który należał do Chilke Weismana i obok stał nasz dom.
[...] Na ulicy Grabowej była żydowska szkoła, która miała cztery pomieszczenia na klasy.
[...] 
                                            Z języka niemieckiego tłumaczyła – Ewa Olbryś

Uwaga, książka nie została jeszcze wydana w języku polskim. Skrótów dokonała autorka bloga.

LAPIDARIUM

Na prostokątnej płycie wyryto zdanie: „ Nasze słońce zgasło nagle i ciemność w południe nastała”. Kiedyś słowa koiły ból rodziny po nagłej śmierci bliskiej osoby, dziś symbolizują zagładę społeczności żydowskiej w Makowie Mazowieckim.

                Lapidarium składa się z ok. 250 macew wmurowanych w pomnik, który stoi na byłym kirkucie ( istniał pod koniec wieku XVIII do 1870 roku ), obecnie na terenie dworca PKS.
                W okresie II wojny światowej hitlerowcy macewami utwierdzili chodniki i ulice. Za czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej panowało milczenie, a od marcowej nagonki w 1968 roku nastąpiła cisza, która została przerwana po wydarzeniach Sierpnia 1980. One  spowodowały, że ludzie zaczęli mówić odważnie o przeszłości. W latach osiemdziesiątych XX wieku wykopano i oczyszczono macewy. Zbudowano z nich pomnik według projektu artysty Eugeniusza Szczudło. Uroczyste odsłonięcie lapidarium odbyło się w 1987 roku.
                Na żydowskich stelach nagrobnych widnieje płaskorzeźba i inskrypcja, która zawiera dane o zmarłych. Plastyczne przedstawienia na macewach nawiązują  do :
  1. narodowości żydowskiej, tj. gwiazda  Dawida jako symbol pojawia się w XIX wieku i podkreśla syjonistyczne poglądy zmarłego; winne grono – lud Izraela,
  2. pochodzenia:  dłonie w geście błogosławieństwa – na grobach kapłanów, męskich potomków arcykapłana Aarona; dzban i misa – męski potomek rodu Lewiego,        
  3. płci:  świeczniki o nieparzystej liczbie ramion, lub ze złamanymi świecami – kobieta,
  4. imion: lew – Arie, Lejb, Juda;  jeleń – Naftali, Cwi, Hirsz;  niedźwiedź – Dow, Ber;ptak – Cipora, Fejgl;  wilk – Zew, Wolf, Beniamin;  owca – Rachela, Rebeka;  gołąb – Taube, Jona;  kwiat róży – Szoszana, Rosa,
  5. cnót: puszka na pieniądze – dobroczynność; korona – pobożność lub uczoność zmarłego; księgi – uczoność, znajomość Tory i Talmudu; owca – matczyna opiekuńczość; dwa gołębie – zgodność małżeńska; pelikan – rodzicielska troska,
  6. zawodu: dłoń trzymająca gęsie pióro – zmarły był soferem (przepisującym Torę); lancet rytualny – zmarły był mohelem (dokonywał obrzezania chłopców); zegar – zegarmistrz; wąż Eskulapa – lekarz; łańcuch – złotnik; moździerz – aptekarz; skrzypce – muzyk,
  7. śmierci:  złamane drzewo, roślina, świeca, kolumna, tonący okręt, uskrzydlona klepsydra, owce zdążające do studni,
  8. wieczności  życia: wąż połykający własny ogon, niezłamane drzewo życia, motyl. 

Więcej o medalu...

Medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (transliteracja z hebrajskiego: Kasidai Umot Olam) to najwyższe izraelskie odznaczenie cywilne nadawane nie-Żydom.
Termin Sprawiedliwy wśród Narodów Świata oznaczał pierwotnie, w żydowskiej tradycji, nie-Żydów, którzy byli dobrymi, bogobojnymi ludźmi.
Medal i dyplom zostały powołane dekretem Knesetu w 1953. Na medalu widnieje właśnie pochodzący z Talmudu napis "Kto ratuje jedno życie - ratuje cały świat".
Awers medalu
Kapituła instytutu pamięci Yad Vashem przyznaje wyróżnienie osobom i rodzinom, które z narażeniem własnego życia ratowały Żydów podczas II Wojny Światowej. Uprawnienie do składania wniosków o przyznanie tytułu "Sprawiedliwego" są sami uratowani albo ich bliscy. Poza medalem i dyplomem, Sprawiedliwym przysługuje także prawo do zasadzenia własnego drzewa w parku otaczającym siedzibę instytutu.
Osoba uznana za Sprawiedliwego jest odznaczana specjalnie wybitym medalem noszącym jej imię i nazwisko, dyplomem honorowym i przywilejem wpisania nazwiska na Murze Honorowym w Ogrodzie Sprawiedliwych w Yad Vashem. Odznaczenia są nadawane w trakcie podniosłej ceremonii w Izraelu lub w kraju zamieszkania tej osoby, gdzie działają dyplomatyczni przedstawiciele Izraela. W ceremoniach tych uczestniczą przedstawiciele miejscowego rządu i są one zawsze relacjonowane przez media. Ustawa o Yad Vashem upoważnia instytut Yad Vashem do nadania Sprawiedliwemu, w uznaniu jego zasług, honorowego obywatelstwa państwa Izrael, a jeśli już nie żyje, nadania mu pamiątkowego obywatelstwa. Każda osoba, którą uznano za Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, jest uprawniona do otrzymania od Yad Vashem stosownego certyfikatu. Jeśli osoba ta nie żyje, jej krewny może wystąpić o nadanie jej pamiątkowego obywatelstwa. Do chwili obecnej (stan na 1 stycznia 2004 roku) odznaczenie otrzymało 20205 kobiet i mężczyzn (5800 Polaków), licząc z członkami rodzin, którzy wzięli udział w 8000 udokumentowanych przypadkach ratowania Żydów. Polityką Yad Vashem jest kontynuowanie programu tak długo, jak długo wnoszone są prośby o przyznanie tego tytułu, wsparte mocnymi dowodami, spełniającymi wyznaczone kryteria.
Pamięć o miejscu urodzenia, o zagładzie której ulegli nie tylko ludzie, ale cała materialna kultura, te maleńkie sztetl rozproszone po całej Centralnej i Wschodniej Europie, wciąż trwa w sercach Żydów. W Instytucie Yad Vashem jest miejsce nie tylko dla upamiętnienia ludzi, ale i miejsc.
Znajduje się tam Dolina Gmin: na olbrzymich skalnych blokach wypisane są nazwy miast, miasteczek, wiosek, osad w których istniały gminy żydowskie, a które uległy zagładzie w czasie II wojny światowej. Jest tam umieszczona również nazwa MAKÓW, obok Różana, Krasnosielca, Szelkowa.


sobota, 18 lutego 2012

KTO RATUJE JEDNO ŻYCIE - RATUJE CAŁY ŚWIAT

 Zostałem poproszony przez Panią Wandę, gospodynię tego bloga, o napisanie kilku słów o historii, która wydarzyła się prawie 70 lat temu, w czasie wojny. Oczywiście znam tą historię z przekazów rodzinnych i rozmów z bezpośrednimi uczestnikami tamtych wydarzeń. Moja relacja może być niepełna, może zawierać pewne subiektywne spostrzeżenia, dziś już nie jesteśmy w stanie wiernie odtworzyć tego, co wydarzyło się tak dawno temu. Bohaterowie tych wydarzeń niestety nie żyją.
            W czasie wojny Niemcy na terenie Makowa Mazowieckiego zorganizowali getto, jedno z największych na terenie północnego Mazowsza. Wydaje się, że  położenie Makowa w niedalekiej odległości od obozu zagłady w Treblince i duży odsetek ludności żydowskiej zamieszkującej te tereny sprawiły, że ze względów praktycznych ta lokalizacja dla Niemców była idealna. Do makowskiego getta zwożono Żydów z okolicznych wsi i miasteczek. Do getta trafiła również rodzina Orłowskich z Makowa. Orłowscy przed wojną byli właścicielami młyna w Makowie. Życie w getcie było bardzo ciężkie. Dzieci Orłowskich : Fajga (Fela), Marysia i Nachman, dopóki było można wychodzić z getta, często chodziły do pobliskich wiosek, żeby kupić trochę żywności. Najstarsza Fajga, zarabiała robiąc dla Niemców swetry na drutach, Marysia, która była młodsza, przez pewien okres czasu była w obozie w Biedrzycach, gdzie pracowała przy pracach polowych. Latem 1942 roku Orłowscy dowiedzieli się o zamiarze likwidacji getta i wywiezieniu Żydów do obozów. Tuż przed likwidacją, która nastąpiła na jesieni, rodzeństwo postanowiło uciec z getta.  Znali okoliczne wioski z licznych wypraw po żywność, byli pewni, że dadzą sobie radę. Przez dwa zimowe miesiące (na przełomie roku 1942 i 1943) Orłowscy wspólnie ze znajomym Matesem Rosenem błąkali się po lasach, ukrywając się przed Niemcami.
            Moi dziadkowie Eleonora i Adolf Parcińscy, wspólnie z synem Antonim i moją mamą Jadwigą prowadzili gospodarstwo we wsi Bolki. Antoni zauważył, że co noc z kopca giną ziemniaki. Pewnej nocy postanowił sprawdzić, kto je wybiera. Ze zdziwieniem zauważył, że ziemniaki podbiera młoda Żydówka ukrywająca się w pobliskich lasach. Decyzja moich dziadków była jedna. Mimo zagrożenia śmiercią ze strony Niemców, mimo że w domu również często brakowało wszystkiego, postanowili ukryć Felę (Fajgę)  u siebie. Jej brat wspólnie z przyjacielem ukrywał się w sąsiednim gospodarstwie u państwa Bazydło. Najmłodsza Marysia znalazła schronienie w oddalonej o kilka kilometrów wsi Lipniki.
            W ciągu dnia Fela ukrywała się za szafą, która stała w kącie mieszkania, wieczorami wychodziła na spacery do lasu, do którego przylegało gospodarstwo moich dziadków. Zimą spała razem z moją mamą, latem miała posłanie na strychu domu. Fela często odwiedzała swoją młodszą siostrę. Kompleks leśny do dziś rozciąga się od Bolek do Lipnik, tak więc łatwo było przejść niezauważonym. Jak po latach w rozmowie ze mną wspominała, znała każdą ścieżkę i dróżkę w tej okolicy. Rzeczywiście muszę przyznać że wiele tych ścieżek istnieje do dziś.
            Pod koniec 1943 roku, jedna z sąsiadek zaczęła podejrzewać, że u moich dziadków ktoś się ukrywa. Aby nie narażać całej rodziny na niechybną śmierć, Fela postanowiła odejść. Przed odejściem, wszyscy wtajemniczeni, na prośbę mojej babci Eleonory, musieli przysiąc, że nigdy o tym nie powiedzą nikomu. Fela ukrywała się następnie u sąsiadów, razem z bratem i jego przyjacielem. Była o krok od śmierci, gdy zatrzymał ją w tym gospodarstwie żołnierz niemiecki - Ślązak wcielony do Wehrmachtu. Udało jej się zbiec. W tym miejscu oddajmy głos bohaterce naszej opowieści:
          -  Uciekałam, nie wiedząc, w jakim kierunku idę. P. Osowscy siedzieli w bunkrze, wieczorami przychodziłam do nich i mnie karmili. W dzień siedziałam w bunkrach, albo w pustych mieszkaniach przy cmentarzu. Mieszkanie było p. Dąbrowskich. Oni byli wysiedleni. Ale pewnego dnia przyszedł pan Dąbrowski ,coś wykopać z ziemi; słoninę i kości. (...) Nazajutrz przyszedł z synem. Rozpaliliśmy ogień. Gdy dwóch wojskowych przeszło drogą i widzieli dym z komina, weszli i zaczęli z nami rozmawiać. Jeden mówił po polsku. Ja prosiłam go,żeby mi dali pracę. (...) Dali mi prać bieliznę i dzięki tym żołnierzom przeżyłam wojnę. Oni przenieśli się do Chrzanowa do folwarku p. Chrzanowskich. Ja pojechałam do Chrzanowa, jeszcze z jedną kobietą, która miała 4 dzieci(...) mieszkałyśmy w bunkrze. Pod koniec przyszła pani (...) coś wykopać i mnie widziała. Nazajutrz zjawiła się żandarmeria i znów byłam w niebezpieczeństwie. Ale Niemcy stwierdzili, że wzięli mnie z polskiego domu i wysłali mnie do ich kuchni pracować. Po dwóch tygodniach skończyła się wojna.
            Wojnę przeżyła również mała Marysia. Niestety Nachman Orłowski na dwa tygodnie przed wyzwoleniem, na skutek donosu, już po wysiedleniu przed nadejściem frontu, został ujęty przez Niemców i rozstrzelany. Do dziś nie wiadomo, gdzie jest jego grób. Wojnę przeżył również najstarszy z rodzeństwa Orłowskich, który był żołnierzem i w 1939 roku został umieszczony w oflagu. Fela po wojnie pojechała do dalekiego kuzyna do Łodzi i tam spotkała się z bratem. Wyszła za mąż i zamieszkała w Płocku. Tam urodziły się jej córki i zmarł mąż. Fela wyemigrowała do Izraela. Marysia wyjechała do USA, wyszła za mąż. Tragiczne przeżycia wojenne odbiły się na jej zdrowiu. Odwiedziła Maków w roku 1992. Nie była w stanie wskazać, gdzie dokładnie się ukrywała. Wspomnienia tragicznych chwil wróciły. W 1994 roku zmarła.
            Fela wierna przysiędze złożonej mojej babci, przez wiele lat nikomu nie mówiła o historii ukrywania się w gospodarstwie Parcińskich. Po roku 1989, poprzez Wojtka Henrykowskiego, Fela odszukała moją mamę. W roku 1996 na wniosek Fajgi (Feli) Nadulek (Orłowskiej) Antoni Parciński (pośmiertnie) i Jadwiga Miecznikowska zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Uroczystość wręczenia medalu odbyła się w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. Rok później w imieniu rodziców, z rąk premiera Cimoszewicza i ambasadora Izraela w Warszawie, medal Sprawiedliwych odebrała moja mama.


Uroczystość nadania tytułu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata
(od lewej Fajga Nadułek (Orłowska), dyr. Yad Vashem dr Mordechaj Paldiel, Mordechaj Ciechanower, Jadwiga Miecznikowska (Parcińska), dr Zalman (Zenek) Drezner)

            Fajga (Fela) Nadulek (Orłowska) zmarła w 2008 roku, dwa lata po śmierci mojej mamy. W 2009 roku jej najmłodsza córka Hanna odwiedziła Polskę. Razem zwiedzaliśmy Maków. W Płocku odszukałem grób jej ojca. Ten tragiczny czas wojny sprawił, że dziś jesteśmy rodziną. Często dzwonimy do siebie, piszemy na Facebooku, cieszymy się z narodzin jej wnuków, osiągnięć naszych dzieci, martwimy się porażkami, chorobami. Żyjemy. Tak żyjemy, chociaż dla naszych rodziców i dziadków wcale nie było oczywiste, że kiedyś ich dzieci .... Wtedy kromka chleba, skradziony kartofel, cofnięta lub  podana pomocna dłoń, stanowiły o życiu lub śmierci.
            Historia, jakich na pewno wiele. Często zastanawiam się, czy to co zrobili moi dziadkowie i moja mama było bohaterstwem? Zawsze wtedy sięgam do wniosku Pani Fajgi o uhonorowanie mojej rodziny medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata i czytam "Jestem przekonana, że ci owi wieśniacy będąc wierzącymi chrześcijanami, nie mogli nam odmówić pomocy w pierwszym rzędzie z czysto ludzkich pobudek".
Adam Miecznikowski

Pan Adam Miecznikowski z matką - Jadwigą  Miecznikowską (Parcińską).
Dolina Gmin w Yad Vashem.
Na zdjęciu widoczny napis Maków.


Dziękuję Radnemu Rady Powiatu Makowskiego Panu Adamowi Miecznikowskiemu za udostępnienie materiałów . Podziwiam Pana wiedzę i zaangażowanie. Pozdrawiam.

Getto w Makowie

Getto w Makowie hitlerowcy utworzyli pod koniec 1940 r. w północnej części miasta. Obejmowało ono ulice Franciszkańską i Zielony Rynek wraz z przyległymi uliczkami i zaułkami. Cały obszar ogrodzono płotem drewnianym 4 - metrowej wysokości, z drutem kolczastym u góry, natomiast okna i drzwi budynków wychodzących na aryjską stronę miasta, zabito deskami.
Przed wojną było w Makowie Maz. około 4500 Żydów. W latach okupacji przewinęło się przez getto około 12000 osób. Hitlerowcy dosiedlili tam ludność żydowską z wielu okolicznych miejscowości, m.in. z powiatów: makowskiego, mławskiego i sierpeckiego.
Urząd burmistrza miasta sprawował Niemiec Pitz, a szefem Kreisamtu był Panenberg. Nadzór nad gettem z ramienia schutzpolizei pełnili Steinmetz ( komisarz ) i Maks Pleczko, a ze strony żandarmerii von Boguszewsky.
Żydów zatrudniano przeważnie przy robotach publicznych. W getcie panował głód. Uruchomiona kuchnia wydawała 100 posiłków dziennie, podczas gdy potrzeba było co najmniej 800. Istniała w getcie pomoc lekarska, jednakże bez możliwości uzyskania odpowiednich leków, brak było szpitala i ambulatorium.
Podczas istnienia getta makowskiego Niemcy dokonali wielu mordów i egzekucji, zarówno na Żydach  jak i Polakach. Warunki w jakich żyli mieszkańcy getta, straszliwy głód, jaki tam panował, powodowały olbrzymią śmiertelność wśród Żydów.
Polacy różnie reagowali na los, jaki spotkał ich żydowskich sąsiadów. Najczęściej było to współczucie i wrażenie bezsilności. Należy pamiętać, że w Polsce, w przeciwieństwie do innych okupowanych krajów, Niemcy wprowadzili karę śmierci dla osób pomagających Żydom. Mimo to wielu pomagało, dostarczając leki, żywność do getta, czy ukrywając zbiegów. 
Skupisko żydowskie w Makowie zostało całkowicie zlikwidowane 18. 11.1942 roku. 


Likwidacja getta makowskiego

Społeczność żydowska w Makowie Mazowieckim

Marc Chagall, "Żyd z Torą", 1925



HOLOCAUST

Na tych uliczkach jeszcze słychać
Żydowskich kupców głośne krzyki,
W skwarne południe wciąż oddycham
Zapachem czosnku, kawy, ryby.

Jeszcze po kocich łbach przechodząc
Słyszę furmanek stukot chłopskich,
Pod świętym Janem chcę odpocząć,
Spojrzeć w Orzyca głębię nocy.

Tam, gdzie kirkuty – asfalt leży,
W wybitych szybach Żydów cienie.
Na tej ulicy nikt nie wierzy,
Że zamienili się w kamienie.

Dziś tam, gdzie Student miał swój kramik,
Gdzie się schodzono do bożnicy,
Jakby wyrzucił w wodę kamyk –
 - Nikt nie pamięta tej ulicy.   
                                             

                                                          Adam Miecznikowski




Mordechaj Ciechanower

















                  
   Mordechaj Ciechanower  „ Z daleka świeci gwiazda

                W p r o w a d z e n i e      (fragmenty)

            W moich oczach pojawiają się łzy, gdy wspominam mój sztetl w Polsce. To żydowskie życie, które przez stulecia charakteryzowało sztetl, zostało wymazane krwią i ogniem. Przeżyłem i jestem świadkiem tego, co się wówczas zdarzyło. Wróciłem z tamtego
Świata, jednak nie mogę znależć spokoju. Dlatego napisałem tę historię mojego życia. [...]
            W pierwszej części rzucę światło na życie w sztetl. Chcę opisać, jak wyglądało nasze życie w normalnych czasach, zanim staliśmy się ofiarami. [...]
            Druga część jest sercem książki. W tym rozdziale rozpoczyna się czarny kwef, który rozpostarł się nad Europą wraz z początkiem drugiej wojny światowej. Zacznę od podbicia sztetla przez Niemców, którzy szerzyli strach i terror, podczas kiedy my musieliśmy wykonywać prace przymusowe. Następnie zostało zorganizowane getto. [...]
            W kolejnym rozdziale jedziemy przez pół Europy do Izraela, gdzie odbyło się połączenie z rodziną. [...]
            Dzisiaj jestem wolnym człowiekiem. Mam potomstwo, córki i wnuków, jednak nie mogę zapomnieć tych okropnych czasów w obozach śmierci, ponieważ nieprzerwanie mi ciążą. Nawet na jeden dzień nie potrafię zapomnieć tego, co przydarzyło się mnie, mojej rodzinie, moim krewnym i Żydom z sztetl. W roku 1931 żyło w Makowie 3683 Żydów, którzy stanowili 55 % całej ludności miasteczka – od wojny nie mieszka tam żaden. To żydowskie życie, które charakteryzowało sztetl przez całe stulecia, zostało zgaszone. [...]
            Wiem, że słowa nie potrafią przedstawić uczuć takich jak ból, głód, chłód i poniżenie. Słowa nie są łzami, cierpieniem, stratą – jednak słowo napisane ma swoją moc, moc przypominania i przekazywania. [...]
           
 Tłumaczyła z języka niemieckiego  Ewa Olbryś

niedziela, 12 lutego 2012

Kolejkowe zmagania

          Może nie każdy pamięta (młodzież na pewno NIE ),że pierwszą reglamentację w
PRL-u  wprowadzono kartkami na cukier, a było to w 1976 roku. Mieszkałam naprzeciwko nowego SAM-u i z trzeciego piętra widziałam kolejki przed sklepem, gromadki ludzi oczekujących na dostawę artykułów spożywczych. Wysłałam 12-letnią córkę z kartką po cukier. Jakże wściekłam się, gdy wróciło Moje Dziecko zapłakane i bez cukru. W walce o słodki produkt zwyciężyła krzepa dorosłych, młodych i silnych. Postanowiłam,   moje dzieci nie będą stać w kolejkach, bo one w chwili rozpoczynania sprzedaży przeradzają się w stado pędzących zwierząt. Chodziłam sama do kolejek i prawdą jest, że nie zawsze wracałam z zakupami. Miałam często takie szczęście, że jak doszłam do lady, to zabrakło. W tłumie nie miałam szans i wtedy wycofywałam się z wystanej pozycji.
         Rok  1981 w sklepach świecił pustkami. Na półkach królował ocet i musztarda. Prawie wszystko było na kartki: masło, mięso i wędlina, czekolada, papierosy i alkohol, a nawet obuwie.Kolejki ustawiały się zaraz po północy. Moja Teściowa od godziny 3 stała w ogonku (tak nazywano kolejki )  przed sklepem nabiałowym, ja dołączyłam do niej o 6,30, by kupić kostkę masła. Panie już zaprzyjaźnione z Teściową, miło przywitały się ze mną. Byłam przekonana, że zajmując piątą pozycję zrobię zakupy bez przeszkód. Niespodziewanie nieznany mężczyzna chwycił mnie za ramię i wykrzyknął. – Pani nie stała! Koniec kolejki przy banku! – Odczep się pan, to moja synowa. Ja jej kolejkę zajęłam. – Niech sama stoi od początku, nie ma zajmowania kolejek – nieznajomy machał rękami i głośno mówił, by wszyscy słyszeli. Inna kobieta chcąc  go uspokoić, rzekła: -  Panie, toż to rodzina.- Teraz nie ma żadnej rodziny! – wyraziście powiedział, nadal stojąc przy mnie. Tego było za wiele. Wkroczyłam do akcji i jednym zdaniem załatwiłam sprawę. – To kup pan sobie sznur! Ktoś z kolejki dopowiedział  - i powieś się. Nastąpiła konsternacja, cisza, a potem szmer. Mężczyzna wrócił na swoje miejsce. Sklep otworzono, kupiłam kostkę masła i litr mleka. Na godzinę ósmą poszłam do pracy.
            Innego dnia stałam przed sklepem obuwniczym z kartką , jak zwykle w długim ogonku. Chciałam dla siebie kupić pantofle, nie starczyło, ale były gumowe buty.  Wtedy nie przymierzano obuwia, podawało się numer,  kartkę i pieniądze .Kupiłam brązowe gumaczki nr 24 i szczęśliwa ze zdobyczą,  przyszłam do domu. Pamiętam, że prawy był dobry, a lewy o numer za duży. Chodziłam w nich, bo na Ciechanowskiej było błoto (wtedy tam zamieszkałam). Pewnego dnia zostawiłam je pod drzwiami, bo były brudne, zniknęły. Takie to były czasy. Do dnia dzisiejszego niektórzy mówią zamiast kup mi, załatw mi, np. cukier. Życie w kolejkach kwitło, zawiązywały się nowe przyjaźnie, poznawało się różne charaktery ludzkie. W sytuacjach krytycznych można było poznać, co człowiek ma tam w środku.   

Wywiad z panem Kazimierzem Bogusławem Kobylińskim

Wywiad z panem Kazimierzem Bogusławem Kobylińskim  przeprowadzony dnia 7.lutego 2012 roku.



            Jesteśmy w zakładzie fotograficznym, który prowadzi Pan od wielu lat. Zmienione .zostało miejsce, ale nie zawód. W 1980 roku miał Pan 31 lat, prowadził jednoosobową firmę i chciał zmian korzystnych dla ludzi.
            Kiedy i jak Pan wstąpił do NSZZ „Solidarność”?
            Wiedzę o strajkach w Gdańsku i w ogóle o sytuacji w Polsce zdobyłem, słuchając „Wolnej Europy” i „Głosu Ameryki”. Wiedziałem, że w makowskich zakładach pracy powstawały Międzyzakładowe Komitety Strajkowe. W budynku Urzędu Miasta odbywały się zebrania, na które każdy  miał prawo wstępu. Któregoś jesiennego wieczoru poszedłem na zebranie. Wówczas rozmawiano o problemach istniejących w zakładach. Podobała mi się atmosfera, bo można było mówić o wszystkim, byleby na temat. Zgłosiłem i ja problem, który był bolączką wielu mieszkańców; brak telefonów w Makowie Maz. Prowadziłem firmę i musiałem sprowadzać materiały potrzebne mi do pracy. Telefoniczne połączenia mogłem realizować tylko na poczcie. Trzeba było stać w długiej kolejce i czekać kilka godzin na rozmowę. Po jakimś czasie poznałem, dzięki życzliwości znajomych z poczty, schemat postępowania, który skracał czas oczekiwania na połączenie. Zamawiałem znacznie droższą rozmowę błyskawiczną, która po 15 minutach oczekiwania przechodziła na pilną i wielokrotnie droższą. Potem po 40 minutach stawała się zwykłą, ale już byłem na początku kolejki. Jak widać, problem był i obecni na zebraniu zainteresowali się jego rozwiązaniem.
            W Tymczasowym Zarządzie Oddziału NSZZ „Solidarność” w Makowie Mazowieckim byli: Krzysztof Jerzy Lorenz – pracownik Spółdzielni Mieszkaniowej „Jubilatka”, Ryszard  Świętochowski ze ZREMB-u, Jan Wilkowski z Warel-u, Jan Jakubiak z PSS „Jutrzenka ”i Romuald Frydrych – kierownik apteki.
            Starając się o telefony, dowiedzieliśmy się, że nie mamy budynku odpowiadającego normom telekomunikacji. Wysokość jego mierzona od podłogi powinna wynosić trzy metry. Tym wskazaniom odpowiadały:  młyn na ul. Nowotki (obecnie Grabowa) i Bank Spółdzielczy (teraz budynek na 1 Maja, naprzeciwko Starostwa).
            Problemu nie udało się rozwiązać .Przychodziłem co tydzień, na zebraniach omawialiśmy bieżące sprawy.
            Na Zjeździe Oddziału „Solidarności” wybrano mnie do Zarządu i zostałem zastępcą przewodniczącego Oddziału.

            Wiemy, że angażował się Pan w przygotowanie uroczystości  poświęcenia sztandaru makowskiej „Solidarności”. Co Pan pamięta z tego ważnego wydarzenia?
            Na stadionie sportowym dnia 3 października 1981 roku została odprawiona Msza św., na której Biskup Płocki poświęcił sztandar. Przybyły tłumy ludzi, bo pogoda jesienna, ale słoneczna zachęcała do wzięcia udziału w ważnej uroczystości. Ołtarz ustawiono na podium, na którym było dużo księży, a wśród nich  Biskup dr Bogdan Sikorski, który celebrował Mszę św.. Nasz proboszcz ks. Józef Śliwka pełnił rolę gospodarza. Aktor Maciej Rayzacher czytał fragmenty Pisma św. i zapowiadał przebieg uroczystości. Przybyłych gości w imieniu naszego związku witał rzecznik Oddziału – Romuald Frydrych. Przewodniczący Krzysztof Lorenz był na I Krajowym Zjeździe Delegatów w Gdańsku w hali „Oliwia”, więc ja jako wiceprzewodniczący przed uroczystością poświęcenia sztandaru wygłosiłem przemówienie.
            Czy pamięta Pan główne tezy przemówienia?
Do okolicznościowego przemówienia przygotowałem się na piśmie i dziś mam ze sobą ten tekst. (Nastąpiła przerwa, bo do pana Kazimierza przyszli klienci. My zajęłyśmy się czytaniem.) Kartki już pożółkły ( MAJĄ  30 LAT !), tekst napisany ręcznie, jest czytelny.
            Rozpoczyna się następująco. „Każdy naród i każdy człowiek potrzebuje nadziei i bez niej żyć nie można. Lecz w historii rzadkie są momenty, żeby nadzieja była wyrazem całego narodu”. W dalszej części  przypomina homilię Jana Pawła II, wygłoszoną w Warszawie w 1979 roku, potem strajki z sierpnia 1980 roku, zakończone  porozumieniem. Tak uzasadnia wstępowanie ludzi do „Solidarności”, cyt. „Nas zrodził protest przeciw narastającej niesprawiedliwości, zrodził nas bunt wobec krzywdy, poniżenia i upodlenia”. (...) To właśnie organy partyjno-rządowe stały się mimo woli ojcem chrzestnym NSZZ „Solidarność”. Następnie przypomina kolejne wystąpienia przeciwko władzy: poznański czerwiec 1956, warszawski marzec 1968, Wybrzeże 1970, Radom i Ursus 1976 i Sierpień 1980. Potem omawia tworzenie makowskiej „Solidarności”, a następnie podkreśla rolę Kościoła w dążeniu do wolności i sprawiedliwości. Przedstawia ciężką sytuację gospodarczą rolników i za złe rządzenie krajem piętnuje władzę. Przemówienie kończy słowami Lecha Wałęsy, cyt.
„Wzywam Was, abyście nie zapominali, wzywam Was, żeby Polska stawała się coraz bardziej mieszkaniem ludzi”.
-         I co panie na to? –zapytał się nas pan Kazimierz.
-         To jest dokument, można nawet powiedzieć, historyczny. Czy mógłby nam Pan
powiedzieć: jaki był stosunek miejscowych władz do „Solidarności”?
            Naprawdę było różnie. Informowano nas, że niektórych pracowników wzywano na rozmowy, by nie dopuścić do powstawania komisji zakładowych. Władza nam o tym nie mówiła. Byli dyrektorzy czy prezesi, którzy duchem i ciałem opowiadali się za nowymi związkami, ale musieli przytakiwać władzy, by nie stracić stanowiska. Zazwyczaj wcześniej informowaliśmy gospodarza zakładu o mającym odbyć się zebraniu założycielskim. Zbieraliśmy się w świetlicy, przedstawialiśmy założenia statutowe i pracownicy chętnie zapisywali się do nowego związku.             
            Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się Pan o wprowadzeniu stanu wojennego i co dalej się działo ?
            Do mnie do domu nad ranem o godzinie 3 albo 4 w niedzielę dnia 13 grudnia 1981 roku przyszli koledzy z „Solidarności ”z wiadomościami, że w nocy niektórych przesłuchiwano na Komendzie Milicji, a Krzysztofa Lorenza i Jana Jakubiaka – aresztowano.
 Postanowiliśmy, że w biurze Oddziału o godzinie 9 odbędzie się zebranie, na którym omówimy zaistniałą sytuację. Zarząd stawił się w komplecie,  z przebiegu narady sporządzono protokół i podpisano listę obecności. Dyskretnie ustaliłem z kolegą Romualdem. Frydrychem, że o godzinie 16  wywieziemy majątek Oddziału. O umówionej porze byliśmy w biurze i wtedy usłyszeliśmy walenie do drzwi. Byli to zastępca komendanta MO, milicjanci  i SB. Zabrali nas na komendę, a potem przewieźli  do Ostrołęki. Sześć dni trzymano każdego z nas osobno w zimnych celach,   razem  z pospolitymi przestępcami. Warunki tragiczne: spaliśmy na zbitych z desek pryczach, które przykryto cienkim materacem, jedzenie – bardzo złe.  Potem skuli nas kajdankami po dwóch ( mnie z R. Frydrychem), wyprowadzili na dziedziniec i kazali iść wzdłuż szpaleru uzbrojonych milicjantów do okratowanej ciężarówki (stały trzy).  Było zimno, temperatura na dworze minus 30 stopni, a my nawet bez czapek. Nikt nie wiedział, dokąd nas wiozą. Mówiono, że na białe niedźwiedzie, czyli na Syberię. Po pięciu godzinach dotarliśmy do więzienia dla młodocianych w Iławie, które pełniło funkcję ośrodka odosobnienia dla internowanych. Wszystko na nasz przyjazd było przygotowane. Trafiłem do 12 – osobowej celi z piętrowymi łóżkami, w której już był osadzony  Kazimierz Szeszel z Elbląga, przed świętami dołączono do nas Zbigniewa Iwaniuka z Gdańska.   
            Jak wyglądał dzień świąteczny i codzienny w ośrodku dla internowanych? Czy była biblioteka?
            Dni były podobne, niczym się od siebie nie różniły. Budził nas „kołchoźnik” o piątej rano, toaleta w celi i śniadanie- przez nas nazywane litrażem ( litrowa chochla zupy).Wypuszczano  na spacerniak grupami,  na pół albo na godzinę, chodziliśmy gęsiego w kółko. Jako honorowy krwiodawca złożyłem wniosek, w którym napisałem, że chcę oddać krew dla powodzian z Płocka. Wtedy dostałem na kilka dni spacer w klatce o rozmiarach 20 x 20. Przed Bożym Narodzeniem wystosowaliśmy prośbę do naczelnika o zorganizowanie Mszy św. i odbycie spowiedzi. Jak zwykle, okłamano nas , bo powiedziano, że ksiądz nie wyraził zgody, a księdzu powiedziano, że internowani nie chcą mszy i księdza.  Po Nowym Roku ks. Lucjan Gellert odprawiał nabożeństwo w świetlicy i od niego dowiedzieliśmy się, że chodził pod murami i modlił się za nas.  Przed świętami zwolniono niektórych, a w ich miejsce przyjmowano następnych. Do biblioteki składałem zapotrzebowanie, przynieśli dwie książki, tzw. produkcyjniaki. Więcej nie miałem ochoty na czytanie.
            Tak naprawdę, to za co Pana internowali?
Decyzję podpisaną przez komendanta wojewódzkiego MO w Ostrołęce otrzymałem w Iławie dopiero na początku stycznia. W uzasadnieniu podano, że zostałem zatrzymany, bo mogę naruszać istniejący system prawny. Do domu wróciłem 19 stycznia 1982 roku.
            Co było dalej? Czy skończyły się problemy?
Na drugi dzień musiałem obowiązkowo zameldować się w KW MO w Ostrołęce. Obawiali się, że zejdę do podziemia. Zaproponowali mi współpracę, a kiedy odmówiłem, straszono  ponownym zatrzymaniem. W pierwszym roku raz w miesiącu robiono w domu rewizję i przesłuchania,  później coraz rzadziej. Mam ostatni  protokół rewizji z 1987 roku. W trakcie plądrowania  zabrano mi kilka dla mnie cennych rzeczy, między innymi medal Ojca św. Upomniałem się o swoje i po jakimś czasie oddano mi.
            W 1989 roku doczekał się Pan demokratycznej i wolnej Polski. Czy nadal działał Pan w „Solidarności”?
            Razem z kolegami zająłem się kampanią wyborczą do sejmu i senatu. Kleiliśmy,  plakaty na wiatach przystankowych, słupach reklamowych i gdzie tylko było można. Wówczas z naszego okręgu parlamentarzystami zostali: Aleksander Małachowski- poseł, Józef Gutowski- poseł, Henryk Zbigniew Wilk- senator i Jan Chodkowski-senator.
            W 1990 roku w pierwszych samorządowych wyborach został Pan radnym, a następnie przewodniczącym I Rady Miejskiej w Makowie Mazowieckim. Jaki sukces odnotowała Rada, działając pod Pana kierownictwem?
            Utworzenie Rejonu Administracji Samorządowej jest sukcesem całej Rady Miejskiej. Pochodziliśmy z różnych ugrupowań, ale cel był wspólny: podmiotowy, nadrzędny, priorytetowy. Tego chcieli wyborcy, a my spełniliśmy swój obowiązek.

Panie Kazimierzu, mogłybyśmy rozmawiać godzinami, bo życie Pana jest ciekawe, pełne trudu i nawet poświęceń. Nie rozmawiałyśmy o rodzinie, którą Pan kocha, ale to żona i dzieci przeżywały rozstania i miały ciągłe obawy o przyszłość Pana i własną. Widzimy, że w nowej rzeczywistości czuje się Pan dobrze. Robi Pan to, co lubi, ma Pan wspaniałą rodzinę i tylko pozostało nam życzyć Panu i Najbliższym dużo zdrowia. Dziękujemy za rozmowę.

                                                                   Wanda Pawłowska  i  Urszula Zaradkiewicz